Na początku września nakładem Wydawnictwa In Rock zostanie wydana
definitywna biografia lidera Motorhead – Lemmy’ego Kilmistera – autorstwa dziennikarza
Micka Walla. Przeczytajcie pierwszy rozdział książki!
O
książce:
MICK
WALL przyjaźnił się z LEMMYM przez 35 lat, a przez pewien czas był jego
PR-owcem. Trudno się zatem dziwić, że jego opowieść o nieżyjącym muzyku jest
szczegółowa, pełna nieznanych dotąd informacji, chwilami bardzo zabawna,
chwilami rozdzierająco smutna. Wall śledzi losy swojego bohatera od samego
początku aż do tragicznego końca. Poznajemy Lemmy’ego jako ucznia walijskich
szkół, jako członka grupy Rockin’ Vicars, jako pracownika technicznego na
trasach Jimiego Hendriksa, jako jedną z gwiazd Hawkwind i wreszcie
jako frontmana Motörhead.
Podczas
pracy nad książką Wall wykorzystał liczne wywiady z Lemmym, które przeprowadził
na przestrzeni wielu lat, a także rozmowy z członkami jego zespołów,
przyjaciółmi, menadżerami, innymi artystami oraz pracownikami branży muzycznej.
Sam
Lemmy powiedział o swoim biografie: Mick Wall jest jednym z nielicznych
dziennikarzy rockowych, którzy naprawdę potrafią pisać i mają jakieś pojęcie o
muzyce. Mogę z nim gadać godzinami.
„Muzyka,
którą tworzył Lemmy Kilmister z Hawkwind, a zwłaszcza z Motörhead, będzie
zawsze nam towarzyszyć i dalej zmieniać historię rocka, tak jak zmieniała
czterdzieści, trzydzieści i dwadzieścia lat temu. Każdy, kto poczuwa się do
rock’n’rolowego dziedzictwa – cokolwiek to znaczy w XXI wieku – może oprzeć się
na ramionach autentycznego giganta rocka.
W
roku 2010, kiedy Lemmy był jeszcze 65-letnim młodzieniaszkiem i nie miał
problemów ze zdrowiem, spytano go, na czym jego zdaniem będzie polegać
dziedzictwo Motörhead.
Kiedy
nie będzie Motörhead – odpowiedział – powstanie luka nie do
wypełnienia. Nie martwi mnie to, bo oznacza, że osiągnąłem wszystko, co
chciałem osiągnąć, to znaczy, stworzyłem kapelę, której nie da się wymazać z
pamięci.
Lemmy
jak zwykle dotrzymał słowa.
Urodził
się, żeby przegrać.
Zwyciężył”.
LEMMY
Autor: Mick Wall
Przekład: Lesław Haliński
Wydawnictwo In Rock
Stron: 320
Format: 140x205 mm
Oprawa miękka
ISBN 978-83-64373-42-8
Kod EAN 9788364373428
Cena detaliczna: 39,90 zł
Rozdział 1
Czy ja wyglądam na chorego?
Lemmy zapalił
papierosa, dmuchnął mi dymem prosto w twarz i powiedział: Urodziłem się o
ósmej rano. Byłem jedynakiem. Ojciec odszedł, gdy miałem trzy miesiące. Chyba
domyślasz się dlaczego. Był anglikańskim wikarym, a w czasie wojny kapelanem
RAF-u… Mama przez pewien czas pracowała jako bibliotekarka. I przez chwilę była
też pielęgniarką na oddziale gruźliczym. Opiekowała się gruźliczkami w ciąży,
które rodziły zdeformowane dzieci. Jedno takie urodziło się z dziobem zamiast
twarzy. To było, kurwa, obrzydliwe! Tak ją to przeraziło, że nie mogła
wytrzymać.
Proszę Lemmy’ego, żeby się tutaj zatrzymał.
„Za szybko” – powiedziałem.
„Jeśli coś nie
jest za szybko, to na pewno jest za wolno” – prychnął.
Był listopad.
Ponure mroczne popołudnie. Padał deszcz. Siedzieliśmy w pokoju Lemmy’ego w
jednym z londyńskich hoteli. Schyłek lat 90. Zbliżało się nowe stulecie. Od
pewnego czasu nie pracowałem już jako PR-owiec Lemmy’ego i znowu byłem
dziennikarzem muzycznym. Swoimi kanałami dowiedziałem się, że Lemmy jest ciężko
chory. Że był w szpitalu i teraz to tylko kwestia czasu… Ustalono, że
przeprowadzę z nim długi wywiad i wyciągnę od niego wszystko, póki to jeszcze
możliwe. Już wcześniej robiłem z nim wiele wywiadów i miałem też przepytywać go
w kolejnych latach. Często, a nawet bardzo często po prostu rozmawialiśmy ze
sobą: na koncertach, na różnych imprezach, w hotelach i barach w różnych
zakątkach świata.
Nigdy jednak nie gadaliśmy
jeszcze w ten sposób. Skończyliśmy późnym wieczorem. Ja byłem już senny, a
Lemmy chciał wyjść na miasto. Miałem spisać tę długą rozmowę i jakoś to
wszystko zredagować, ale tego nie zrobiłem. Mijały kolejne tygodnie, Lemmy nie
umierał, ja zajmowałem się innymi sprawami, tak więc taśmy z tymi nagraniami
leżały dalej w moim biurze, by potem przemieszczać się ze mną przez długie
lata. Do chwili, gdy zabrałem się za niniejszą książkę. I wtedy Lemmy naprawdę
zmarł. Byłem w szoku, mimo że wszyscy wiedzieli, że facet jest śmiertelnie
chory. Tragiczna wiadomość dotarła do mnie tuż po spisaniu tamtych wywiadów.
Mieliśmy jeszcze pogadać kilka dni przed Bożym Narodzeniem. Ale przecież Lemmy
był chory i miał urodziny, toteż uznałem, że lepiej odłożyć to wszystko na
początek następnego roku. No a potem…
Gdy odwiedziłem go jednak tego dnia, miałem poważny wyraz
twarzy. Lemmy zauważył to i warknął: „Nie, kurwa, niech zgadnę… Słyszałeś, że
mam kopnąć w kalendarz, co? Nieprawda, kurwa, nieprawda”.
Ale przecież
naprawdę jest chory, nie? „Tak, po części”. I był w szpitalu, nie? „Tak,
krótko, w Niemczech. Najadłem się strachu i to wszystko”.
Chyba nie
sprawiałem wrażenia przekonanego.
„Słuchaj –
powiedział, wskazując na butelkę whisky na stole. – Zrób sobie drinka i usiądź.
Czy ja wyglądam na chorego?”.
To nie było dobre pytanie. Przez wszystkie te lata, kiedy go
znałem, Lemmy wyglądał koszmarnie. Lepiej prezentował się tylko na początku lat
90., gdy zamieszkał w Los Angeles i osobliwie się opalił. I chodził w
kąpielówkach. Przez pewien (niedługi) czas był nawet gładko ogolony i mawiał
półżartem, że „zrobi coś” ze swoimi rzednącymi włosami. W Los Angeles, mówił,
są do tego „odpowiednie technologie”.
Wkrótce ponownie zjawiły się bokobrody, które tym razem
farbował na czarno. Poza tym zaczął nosić kapelusz. Poczułem ulgę. Lemmy nie
należał do gwiazd rocka, którym mógłby przysłużyć się hollywoodzki stylista.
Powiedział mi wówczas: Nie bawię się w
przebieranki. Jestem, jaki jestem. Mam
tylko jedną parę spodni i noszę je od dwudziestu pięciu lat. Nikt o tym nie
wie. Wszyscy myślą, że kupuję nowe spodnie, ale ja tylko zamalowuję dziury na
czarno.
To ostatnie
raczej nie było zgodne ze stanem faktycznym. A raczej mogło być dawno temu, na
początku istnienia Motörhead, jeszcze przed pieniędzmi i sławą, jeszcze zanim
zaczął posyłać zatrudnionych przez zespół ludzi, by kupili mu białe buty,
whisky, papierosy… Musiało to być, zanim – by zacytować jego byłego menadżera,
Douga Smitha – „zaczął zachowywać się trochę campowo”. Doug miał na myśli
okres, kiedy pojawił się raz w mieszkaniu Lemmy’ego przy Edgware Road i zastał
go w mundurze armii konfederackiej.
Spytałem go, czemu u
diabła się tak przebrał? A on spojrzał na mnie i odparł: „Nieźle, nie?”. I
wyszedł z domu ubrany w ten sposób.
Zanim jednak wpiszemy Lemmy’ego w tradycję rockowej
teatralności, warto zaznaczyć, że artysta „zdobył” rzeczony mundur, wyjmując go
z „przypadkowo stłuczonej” gabloty w Teksasie podczas jednej z pirackich tras
Motörhead. Pomyślałem sobie wtedy: „Super,
mamy więc kolejne miasto, do którego nie będziemy mogli już wrócić” –
wspominał Doug.
Ale teraz
powróćmy do owego dnia, gdy siedzieliśmy przy stoliku, na którym stały Jack
Daniels i cola obok paczki czerwonych marlboro. Wypatrywałem oznak końca. To,
co wcześniej mi powiedziano, bardziej pokrywało się z prawdą, niż Lemmy byłby
skłonny przyznać. Mimo to wyglądał nieźle. Trochę posiwiał. Jego brzuch wysuwał
się nieco ponad efektowną sprzączką u paska. W oczach miał ten sam błysk co
zawsze. Był po dawnemu błyskotliwy i zabawny. Mózg działał bez zarzutu.
„Może chcesz trochę…?” – zapytał, rozpinając jedną z
kieszeni na rękawie swojej czarnej skórzanej kurtki.
„Nie, dzięki!” – odparłem szybko. Minęły już krótkie dni i
długie noce, kiedy raczyłem się potwornie mocną amfetaminą Lemmy’ego. Byłem po
czterdziestce i po prostu nie miałem siły na takie rzeczy. On z kolei był po
pięćdziesiątce i nie miał zamiaru się zatrzymywać. Nigdy.
Czy nie niepokoił się, co ten towar mógł z nim zrobić po
tylu latach brania?
„A czy ja wyglądam na człowieka, który się niepokoi?” –
odpowiedział pytaniem, nakładając na ostrze sprężynowca ilość narkotyku, która
zmieściłaby się w nozdrzach niewielkiego słonia.
Usiadł wygodniej, zapalił kolejnego papierosa, łyknął whisky
i utkwił we mnie swoje bezsenne spojrzenie.
„Na pewno nie masz ochoty?”.
Nie pamiętam, kiedy się poznaliśmy. Jakby był w moim życiu
od zawsze, jakby tkwił w mojej podświadomości. Zły człowiek na motocyklu, który
ukradnie ci dziewczynę i wpierdoli ci koncertowo. Świr z brudnymi włosami, w
wytartych dżinsach i przeciwsłonecznych lustrzankach, które wyglądały jak para
czarnych oczu.
Pan Trupia Czaszka & Piszczele. Doktor Swastyka. Istne
wcielenie rock’n’rolla.
Po raz pierwszy zobaczyłem go wiosną 1972 roku, kiedy grał z
Hawkwind na Portobello Road. Na świeżym powietrzu, przy targowisku, niedaleko
miejsca, gdzie spotykali się Hell’s Angels. Grał na basie za piękną dziewczyną
w porozdzieranej minispódniczce i z pomalowaną twarzą. Wyróżniał się, bo
wyglądał jeszcze bardziej upiornie niż otaczający go odmieńcy. Ale w tamtych
czasach nie takie rzeczy widziało się na Portobello… Gitarzyści z piórami we
włosach, dziewczyna jodłująca, żeby uzbierać trochę grosza… Facet z długą
brodą, nazywany przez wszystkich Jezusem i handlujący trawą… Inny gość,
sprzedający bootlegi, marihuanę i złudzenie, że człowiek trafił na inną planetę…
Kiedy latem tego roku przebojem okazał się numer „Silver
Machine”, motocyklista z Hawkwind trafił na okładkę „NME”. Wtedy poznałem jego
imię: L-E-M-M-Y. Dziwne. Ale dziwni byli też Ziggy, Iggy, Ozzy i Alice. Mówimy
wszak o epoce glamrockowców o dziwnych imionach, o czasach, gdy dla każdego rychła
podróż na księżyc wydawała się całkiem realna. No i była jeszcze tancerka,
która towarzyszyła mu na Portobello, jej twarz, piersi i nogi… Stacia.
Minęło kilka lat. Hawkwind nie był już na fali. Z grupy
wyleciał Lemmy. Wyleciała też Stacia. Wylatywali też chyba wszyscy nasi
znajomi, z którymi odlatywaliśmy w tamtym okresie. Rozpoczęła się nowa epoka
antyhipisowskich punkowców. Można było przyznawać się do odlotów na kwasie, nie
wspominając jednak, że miało to cokolwiek wspólnego z Hawkwind. Długie włosy też
były passé.
Na Portobello dalej widywało się Lemmy’ego. Trudno go było
nie zauważyć, gdy stał przy jednorękim bandycie w pubie Henekey’s. Widziało się
na koncertach The Damned i Johnny’ego Thundersa. W czasopismach muzycznych
pojawiały się zdjęcia ze Speakeasy, na których widniał Lemmy w towarzystwie
Sida i Nancy. Nie ściął włosów. Nie zmienił image’u. Nie zmienił podejścia do
życia. Nadal był luzakiem, jak wcześniej.
Ale założył nowy zespół, Motörhead. Po raz pierwszy
usłyszałem ich w roku 1978 w audycji Johna Peela, gdzie grali własną wersję
utworu „Louie Louie”. Ich brzmienie nie miało nic wspólnego z Hawkwind, których
brzmienie wydawało się w porównaniu ospałe czy senne. Muzyka Motörhead lepiej
harmonizowała z Lemmym: była bardziej surowa, kanciasta, bezkompromisowa. Byliśmy kapelą bardziej punkową niż metalową – wspominał. – Zawsze tak twierdziłem. Oczywiście mieliśmy dłuższe włosy niż
punkowcy. Ale gdybyśmy się obcięli, można by nas uznać za załogę punkową. Graliśmy
ostro i szybko, a nasze kawałki były bardzo krótkie.
Pracowałem wtedy w wytwórni Step Forward Records, której
siedziba mieściła się nieopodal Portobello. Widywałem Lemmy’ego w przelocie. W
Step Forward wydawaliśmy punk rocka i new wave, ale firmą zarządzali starzy
hipisi. Lemmy jest „spoko” – usłyszałem. Ale jego nowy zespół to „badziewie”.
Ludzie, którzy to mówili, nie grzeszyli odwagą. Nigdy nie
zdobyliby się na powiedzenie tego Lemmy’emu prosto w jego w nabuzowaną speedem
twarz. Lemmy odznaczał się swoistą charyzmą groźnego bandziora, który potrafił
jednym spojrzeniem spopielić strachliwego rozmówcę. Podczas gdy ekipa ze Step
Forward siedziała w pubie i zachwycała się Markiem P. czy kimś w tym rodzaju,
planując kolejny etap punkowej rewolucji, ja bardziej koncentrowałem się na
czarno odzianym demonicznym jegomościu z Krzyżem Żelaznym na szyi, stojącym
przy jednorękim bandycie, z dala od całej reszty.
W pubie zawsze się zgadzał, gdy ktoś chciał postawić mu
drinka. Zawsze pytał, czy nie masz amfy. Największego szoku doznałem, widząc go
raz w kolejce w banku. Stał tam jak zwykły człowiek. W tamtych czasach
wypisywało się czek, a pani w okienku wypłacała gotówkę. Zakładając, że
człowiek miał coś na koncie. Nie zawsze zresztą to sprawdzano. Lemmy’ego
sprawdzano zawsze, nie tylko w banku. Wystarczyło na niego spojrzeć…
„Przykro mi, panie Kilmister, ale nie ma pan wystarczających
środków na koncie”. Wszyscy słyszeli jak starsza pani w okienku wypowiada te
słowa. Lemmy zesztywniał. Chwycił książeczkę czekową i odwrócił się szybko,
zagniewany i trochę zakłopotany.
Wtedy mnie zauważył. Podszedł i spytał: „Pożyczysz mi
funciaka? Oddam, bez obaw”.
Wyciągnąłem stary zielony banknot. Lemmy spojrzał na mnie.
„A może dwa… Jeśli masz tyle”.
Dałem mu jeszcze jeden banknot.
„Dzięki. Jestem zobowiązany”.
Zobaczyłem go znowu dopiero kilka miesięcy później. Wywalono
mnie ze Step Forward i pisywałem teraz dla magazynu „Sounds”. Dla dziennikarzy
zorganizowano wtedy wyjazd autobusowy na koncert Motörhead w Friar’s w
Aylesbury. Nie miałem ciekawszych zajęć, więc pojechałem. Dobry Boże… W
autobusie wisiały zakrwawione płaty mięsa, na co drugim fotelu tkwiła
nadmuchiwana lalka Barbie. Gospodyniami były skąpo odziane pannice, którym
przewodziła niesamowicie seksowna i dosyć przerażająca Motorcycle Irene.
Dziewczyny niemalże wlewały nam drinki prosto w gardło, częstując nas przy tym
speedem, depresantami, trawą itp. itd.
Na samym koncercie było tak głośno, że niektórzy z nas
zatykali uszy filtrami od papierosów. Ale to nic nie dawało. Trzeba było oddać
się całkowicie otaczającemu nas hałasowi. Właśnie coś w tym stylu napisałem w
recenzji. Kiedy potem widziałem się z Lemmym, oddał mi dwa funty i postawił
drinka. Następnie rozszerzył nozdrza i spytał, czy nie przejdę się z nim do
toalety. No, koka – pomyślałem. Fajnie.
Byłem głupi. Lemmy uznawał tylko amfetaminę. Zawsze. Każdego
wieczoru, każdej nocy, przez całą noc. Napisał nawet na ten temat piosenkę dla
Motörhead. Żeby nikt nie miał wątpliwości. „White Line Fever” (Gorączka białej
kreski). Nie miało się skończyć na tym jednym numerze.
Później przez długi czas wpadaliśmy na siebie przypadkiem.
Przez kilka lat pracowałem jako PR-owiec w firmie Heavy Publicity, która miała
siedzibę niedaleko managementu Motörhead przy Great Western Road. Lemmy zawsze
tam się kręcił, rozstawiając innych na prawo i lewo. „Trzeba pilnować swoich
spraw” – jak to ujął. Bo nikt nie może zapomnieć, że Lemmy i Motörhead stanowią
pępek świata.
Jego menadżer, Doug Smith, zaangażował Heavy Publicity do
pracy z The Damned i Hawkwind, bo zajmował się również tymi dwoma zespołami.
Mnie najbardziej kręciła praca z Motörhead. Było przy tym więcej frajdy. Grupa
osiągnęła wtedy szczyty popularności. Pojawiała się regularnie w programie „Top
Of The Pops”, uwielbiały ją pisma muzyczne. Nie potrzebowała PR-owskiego
wsparcia. Tak mi się przynajmniej wydawało.
Nawet po zapaści w połowie lat 80., gdy rozpadł się
pierwotny skład grupy, a Lemmy stanął na czele nowej ekipy, muzycznie lepszej,
ale też mniej barwnej niż poprzednia, nadal – za sprawą osobistej popularności
– często występował w telewizji i filmach. Jego obecność w mediach sprawiała,
że legenda dalej żyła, mimo że płyty i bilety na koncerty sprzedawały się już
znacznie słabiej.
Gdy odwiedziłem Lemmy’ego w jego mieszkaniu w zachodnim
Londynie, mogłem podziwiać wystrój miejsca. Produkowane przez firmę Airfix
modele samolotów z II wojny światowej, niedojedzone kanapki z serem, książki,
płyty, butelki, popielniczki… Wszystko to rozrzucone dokoła bez ładu i składu.
Lemmy zabrał się wtedy na serio za kolekcjonowanie przedmiotów związanych z
nazistami. „Fascynuje mnie to – tłumaczył, gdy przyglądałem się ciężkiemu
sztyletowi. – Hitler był pierwszą gwiazdą rocka”.
Po raz pierwszy opowiedział mi wtedy, jak to wybrał się do
lekarza i usłyszał, że nie powinien rzucać narkotyków. W tamtym okresie Keith Richards miał kłopoty
ze zdrowiem. A Doug Smith postanowił, że wyprowadzi nas wszystkich na
dobrą drogę i uczyni z nas przykładnych obywateli. Zawiózł mnie do prywatnego
gabinetu lekarskiego na Harley Street, gdzie mi zrobiono badania krwi. Tydzień
później wróciliśmy po wyniki. Lekarz powiedział: „Cokolwiek się stanie, nie
wolno mu robić transfuzji. To by go mogło zabić!”. Moja krew była już wtedy
czymś w rodzaju zupy zawierającej całą masę różnych składników”.
Roześmiałem się, rzecz jasna, tak jak śmiałem się zawsze,
słysząc zabawne opowieści Lemmy’ego. Był urodzonym gawędziarzem. W kolejnych
latach relacjonował mi tę historię w innych wersjach. A ja śmiałem się za
każdym razem, bo opowieść robiła się coraz lepsza.
Kiedy jednak wspominałem o tym Dougowi kilka tygodni po
śmierci Lemmy’ego, spojrzał na mnie zdumiony i rzucił: „Bzdura! Mówiłem ci, że
on uwielbiał kłamać”.
Roześmiałem się znowu. A może to prawda? Lemmy opowiadał tę
anegdotę tak często, że w końcu pewnie sam w nią uwierzył. Sam umiał tworzyć
mity o sobie. Ale mówił też prawdę, znacznie częściej niż nieprawdę. Częściej
niż wszyscy znani mi słynni rockmani.
Bywał też zdumiewająco empatyczny. Kiedy w roku 1986 zmarła
moja matka, wziął mnie na stronę, by złożyć kondolencje. Objął mnie ramieniem i
przez kilkanaście minut opowiadał mi cicho o życiu i śmierci. Były to rzeczy,
których jeszcze nie wiedziałem. Innym razem, w roku 1988 za kulisami na
festiwalu Donington, doradzał mi, jak się ubierać na występy w telewizji.
Powiedział mi, że ogląda „Monsters Of Rock” – mój program w stacji Sky. „Jesteś
niezły, bardzo zabawny. Podoba mi się. Ale musisz zapuścić zarost. Trochę się
złachać. To jest bardziej rock’n’rollowe. Panienki wpadną w zachwyt, zobaczysz”.
Zrobiłem, jak mi radził. Słowo Lemmy’ego było dla mnie jak
rozkaz.
Kiedy kilka lat później dowiedziałem się o jego przeprowadzce
do Los Angeles, nie byłem zaskoczony. Była to wówczas stolica długowłosych
rockmanów. Większość zespołów marzy
o trasie po Ameryce – mówił mi Lemmy wcześniej. – A ja wolałbym wybrać się w trasę po samym
Los Angeles. I objeżdżać to miasto na okrągło.
Chodziło o kobiety, jak sam przyznał. Sam mieszkałem i
pracowałem w Los Angeles, więc go rozumiem. Rock’n’rollowe panienki z West
Hollywood zawsze wyglądały i zachowywały się, jakby wyszły właśnie z teledysku
grupy Mötley Crüe, zresztą niektóre z nich wyszły naprawdę. Kobiety były u
Lemmy’ego zawsze w liczbie mnogiej. Nigdy
nie mogłem znaleźć dziewczyny, przez którą przestałbym uganiać się za innymi.
Chodziło też
jednak o coś jeszcze. Lemmy siedział tam w słynnym klubie Rainbow przy Sunset
Strip jako słynny lider Motörhead. Było to znacznie lepsze niż stanie przy
jednorękim bandycie w pubie przy Ladbroke Grove jako ostatni rozpoznawalny
członek zespołu, który w oczach wielu Brytyjczyków rozpadł się wiele lat
wcześniej.
Nie ma powrotu – mówił. – Czasem następuje
zakrzywienie czasoprzestrzeni. Ciągle słyszę, jak dzieciaki krzyczą: „Hej, Lemmy!”,
„Zagraj »Ace Of Spades”! «A ja na to: „Przecież jesteście, kurwa, za młodzi,
żeby to pamiętać? O czym my w ogóle mówimy?”.
Największym plusem mieszkania w Los Angeles był fakt, że
Lemmy’ego traktowano tam tak, jak jego zdaniem zawsze powinien być traktowany,
czyli z najwyższym szacunkiem. W Stanach albumy Motörhead nigdy nie sprzedawały
się rewelacyjnie, lecz zespół ten bardzo cenili wykonawcy, którzy sprzedawali
tam miliony płyt, jak choćby Metallica i Guns N’ Roses. W Ameryce Lemmy cieszył
się opinią najważniejszego „rock’n’rollowego tatusia”. Jego postać wznosiła się
nad tamtejszą sceną rockową coraz bardziej dostojnie niż kiedykolwiek
wcześniej. A działo się to właśnie wtedy, gdy – przesiadując w Rainbow –
odgrywał rolę samego siebie.
Jego rodziną byli jego
fani – mówi mi
przez Skype’a zapłakana Stacia. – Lemmy
miał niesamowity kontakt z ludźmi. Kochali go. On o tym wiedział i też ich
kochał.
Miłości do ludzi towarzyszyła pogarda dla życia rockowych
gwiazdorów, które to życie budziło w Lemmym jedynie obrzydzenie. Większość
gwiazd rocka myśli chyba, że wywodzi się od niebian. Te ich fochy… „Nikt stąd
nie wyjdzie, póki nie znajdziemy rękawiczki Davida!”. To jest, kurwa,
przerażające. Wydaje im się, że mają coś do przekazania „dzieciakom”. Na ogół
nie mają. Przy takim podejściu nie mają przesłania dla nikogo. A raczej mają.
To przesłanie brzmi: „Wystrzegajcie się nas!”.
Jest to więc książka o człowieku, którego znałem, i o
słynnym muzyku, który znał świat – a raczej wydawało mu się, że go zna. Znajdziecie
tu sporo ściemy, jak w każdej prawdziwej historii. Będą też łzy, bo one są
zawsze tam, gdzie pojawia się śmiech. Jest też dużo hałasu. Lemmy nie był jak
inni. Nie był „szalony” jak Ozzy. Nie był „cool” jak Slash. Chodziło mu o
muzykę, ale pod koniec kariery kojarzył się już z czymś więcej niż sama muzyka.
Należał do tradycji wielkich brytyjskich ekscentryków, takich jak Jeffrey czy
Peter Cook, którzy prowadzili życie hulaszcze i nie stronili od alkoholu. Ich
również kochali obcy ludzie – bardziej niż przyjaciele.
A jak mógłby podsumować swoje życie?
Wiesz, człowiek
poprawia swoją historię. W tym cały problem. Kiedy wspomina się dawne czasy,
wcale nie widzi się tego, co było naprawdę. Pamięta się rzeczy dobre, bo mózg
przygasza przykre wspomnienia, żeby dać sobie trochę luzu. Jestem pewien, że
każdy rok naszego życia był totalnie spierdolony. A jednocześnie w każdym roku
działy się rzeczy zupełnie fantastyczne. Nie koncentruję się na chwilach
przełomowych. Lubię wspominać całość. A poradziłem sobie całkiem nieźle. Spełniły
się prawie wszystkie moje marzenia. Niewiele ich już zostało… Większość ludzi
nie może tego o sobie powiedzieć, więc jestem szczęściarzem. Nie powinno się
szukać ideałów. Jeśli jest po prostu „bardzo dobrze”, człowiek powinien
dziękczynnie paść na kolana.
A ja jestem wdzięczny, że znałem Lemmy’ego. Wprawdzie
śpiewał, że nie chce żyć wiecznie, ale historia jego życia będzie fascynować
kolejne pokolenia. Nie będę tutaj dowodzić, dlaczego tak moim zdaniem się
stanie. Przedstawię starego dobrego Lemmy’ego w postaci czystej – tak by sobie
tego życzył. Zaczął od życia, skończył na śmierci. Był człowiekiem obdarzonym
ognistym duchem, a przy tym bardzo łagodnym.
Niech ci ziemia lekką będzie, przyjacielu…
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuń