16 listopada nakładem wydawnictwa In
Rock ukaże się pierwsza oficjalna biografia zespołu Riverside autorstwa
Maurycego Nowakowskiego. Przeczytajcie fragment trzeciego rozdziału publikacji!
„Riverside.
Sen w wysokiej rozdzielczości – pierwsza oficjalna biografia jednego z
najbardziej zjawiskowych polskich zespołów rockowych. Piętnastoletnia historia Riverside to sukcesywna wspinaczka po
drabinie rockowej kariery. Trudna droga muzyczna Mariusza Dudy, Piotra Grudzińskiego, Piotra Kozieradzkiego i Michała
Łapaja jest jeszcze dłuższa. Wiodła od prowincjonalnych kapel i metalowego
podziemia, aż po kontrakt z dużą firmą nagraniową i konsekwentnie umacniany
międzynarodowy sukces. W 2003 roku
Riverside był fanaberią zapalonej grupki entuzjastów rocka progresywnego,
dziś jest to zasłużony szyld uwielbiany nie tylko w Polsce, ale także w
kilkunastu innych krajach na całym świecie.
Sen
w wysokiej rozdzielczości to
szczegółowa biografia dokumentująca drogę przebytą przez Riverside. Krok po kroku pokazująca metody działań twórczych i
organizacyjnych zespołu, szczegółowo analizująca wszystkie albumy grupy oraz
relacjonująca trasy koncertowe. Autor książki, Maurycy Nowakowski (powieściopisarz i biograf), nie tylko wnikliwie
na bieżąco śledził działalność zespołu, ale przede wszystkim w ostatnich latach
odbył kilkadziesiąt długich, szczerych rozmów z muzykami Riverside. Biografię
oparł właśnie o wiedzę pochodzącą z tych wywiadów, dzięki czemu powstała
książka obalająca wiele mitów i rzucająca nowe światło na kolejne etapy
historii Riverside, wypełniona
szczerymi i nigdy wcześniej niepublikowanymi wypowiedziami. „Sen w wysokiej
rozdzielczości” to książka bardzo autentyczna, w której muzycy zdradzają wiele
tajemnic z życia prywatnego, jak i twórczego warsztatu zespołu oraz
kontrowersyjnych szczegółów wyboistej drogi muzycznego sukcesu” – informuje Wydawnictwo In Rock.
RIVERSIDE. SEN W
WYSOKIEJ ROZDZIELCZOŚCI
Autor: Maurycy Nowakowski
Wydawnictwo In Rock
Stron: 416
Format: 140x205 mm
Oprawa miękka
ISBN 978-83-64373-43-5
Kod EAN 9788364373435
Cena detaliczna: 39,90 zł
Fragment trzeciego rozdziału książki zatytułowanego Przekroczyć samego siebie:
Jesienią 2001 roku Piotr Kozieradzki dopiął swego i doprowadził do pierwszych prób nowego, jeszcze nienazwanego progresywnego projektu.
Spotkali się we czterech w sali studia DBX.
Mittloff za perkusją, właściciel studia Jacek Melnicki
przy klawiaturze, Piotr Grudziński z gitarą i bassman, którego personaliów dziś już nikt nie pamięta. Nie mieli sprecyzowanego
planu ani wielkich oczekiwań. Chcieli grać nowoczesną progresję, a główny punkt odniesienia stanowił styl Porcupine Tree. Jak się
miało okazać, punkt odniesienia to jednak zdecydowanie za mało, żeby tworzyć muzykę. Na pierwszej próbie żaden z obecnych instrumentalistów nie potrafił wziąć na siebie ciężaru odpowiedzialności i poprowadzić ekipę w nowym, ciekawym kierunku. Brakowało konkretnych pomysłów, a jeśli już się jakieś pojawiały, to doświadczeni metalowcy siłą przyzwyczajenia rozwijali owe pomysły na modłę metalową. Ciągnęło
wilki do lasu, w rejony znanych im już doskonale rozwiązań i brzmień. A cel mieli przecież zupełnie inny.
Na drugą próbę
basista już nie został zaproszony, w to miejsce przyszedł drugi gitarzysta Mikołaj Szałkowski, znany z zespołu Naamah. Pojawił się
pomysł, żeby
pograć na dwie gitary –
wspomina Grudzień. –
Ale
ja od początku nie byłem do tego przekonany, bo uważam, że jeśli jest klawiszowiec i dwóch gitarzystów, to zbyt wiele rzeczy się dubluje. Mimo to Szałkowski niósł
pewne nadzieje, bo teoretycznie to w jego stylu gry pierwiastek progresywny
powinien być najsilniejszy. W Naamah grał bowiem metal z elementami gotyku i szczyptą progrocka. Niestety i tym razem nie zadziałało. Mieliśmy taki pierdolnik, że nikt niczego nie wiedział –
śmieje się Mittloff. –
Nie za bardzo mieliśmy koncepcję, nie wiedzieliśmy, jak się do tego zabrać. Próbowaliśmy improwizować. Jakieś pomysły rzucał Piotrek, coś tam proponował Mikołaj, ale trudno powiedzieć, żeby
to była muzyka. Pojawiały się ewentualnie jakieś oderwane, pojedyncze fragmenty, które sklejaliśmy bez rezultatu. Czułem się trochę jak na pierwszej lekcji grania na
perkusji, kompletnie nie wiedziałem,
co mam robić. Nikt nie wiedział.
Wersję totalnego chaosu potwierdza Grudziński. Wszystko to było
bez ładu i składu – mówi. – Nie wiedzieliśmy,
co i jak grać. Ani ja, ani Jacek nie byliśmy takimi osobami, które rzucały konkretne pomysły. Na tamtej próbie nie wydarzyło się nic, co napawałoby optymizmem. Spodziewanego impulsu nie
dostarczył także Mikołaj Szałkowski, który nie skierował zespołu na progresywne tory. Dawał jakieś riffy – twierdzi Mittloff – ale moim zdaniem on grał po prostu metal. Może lżejszy,
ale jednak metal. Żeby nie tracić czasu i chociaż trochę sensownie pograć, wzięli ostatecznie na warsztat utwór
„Signify” Porcupine Tree, ale więcej w składzie z Szałkowskim już się nie spotkali.
Na szczęście dwie nieudane próby nie podcięły im skrzydeł. Porzucili pomysł grania z drugim gitarzystą,
wiedzieli już na pewno, że potrzebny jest kreatywny basista, aby skład stał się kompletny. Kilkakrotnie rozmawiali o różnych kandydaturach. Największe
oczekiwania budziły oczywiście potencjalne kontakty Jacka Melnickiego, który przecież prowadził studio i spotykał dziesiątki różnych muzyków. Teoretycznie mogli więc
wybierać i przebierać. Mariusz Duda nie znajdował
się jednak zbyt wysoko w osobistym
rankingu Melnickiego, jego kandydatura była jedną z ostatnich branych pod uwagę
opcji. Jacek
proponował basistów grających zupełnie inną muzykę, miał podejście bardzo techniczne – twierdzi Grudzień. –
Fascynowali
go sidemani, sesyjni instrumentaliści
potrafiący zagrać wszystko. Mniejszą wagę przykładał
chociażby do emocji, dla niego liczyła się przede wszystkim perfekcja. Ale w
pewnym momencie powiedział,
że jest jeszcze jeden chłopak, który przychodzi do studia, gra w
rockowo-metalowym zespole i że
z nim też można
by pogadać.
Hexen, który miał próby przed nimi, kompletnie nie przypadł im do gustu. To był
bardzo słaby zespół –
twierdzi Mittloff. – Grali niemalże punka, ale Melnicki mówił,
że bassman jest dobry i warto mu się przyjrzeć. Kiedyś powiedział, żebyśmy przyszli trochę wcześniej i obejrzeli go w akcji. Grudzień dodaje: To nie była
ciekawa muzyka, moim zdaniem brzmiało
to naprawdę kiepsko. Nawet jeśli poziom kapeli z Hertz Rent a Car nie imponował, Melnickiego to nie zniechęciło. W międzyczasie postanowił wybadać Mariusza, który posiadał przecież bardzo poważny atut: w przeszłości grał już muzykę progresywną, musiał więc wiedzieć, z czym to się je… Jacek kiedyś
mnie zagadał, że
razem z dwoma kolesiami próbuje
założyć zespół i grać mniej więcej taką muzykę, jaką ja grałem w Xanadu – wspomina Mariusz. – Wyraziłem wstępne zainteresowanie, powiedziałem że
przyjdę na próbę.
Niebawem doszło do spotkania i pierwszej próby
w składzie Kozieradzki – Grudziński – Duda – Melnicki. Nie
wiedziałem, czy on jest
dobrym basistą –
Mittloff mówi o Mariuszu. – Półtorej
nogi miałem jeszcze w death metalu i nie znałem się na tym. Na basiście deathmetalowym bym się poznał, ale on był dla mnie po prostu normalnym basistą. Grudzień dodaje: Mariusz niepewnie wchodził do ekipy. Był spoza Warszawy, spoza naszego środowiska, nikogo nie znał, poza tym dziwił się,
że ktoś chce grać taki rodzaj muzyki.
Dla Mariusza,
który kompletnie nie znał historii warszawskiego środowiska
metalowego, zetknięcie z Mittloffem i Grudniem było co najmniej dziwne. Poznałem ich i pomyślałem
sobie: o Boże, kto to jest, w co ja się wpakowałem? –
śmieje się Duda. – Nie powiem, żeby
zrobili na mnie pozytywne pierwsze wrażenie.
A tu proszę, jeden pan zaczął grać na gitarze, drugi na perkusji i robili
to zupełnie nieźle, z tym, że szybko zdałem sobie sprawę, że
kompletnie nie wiedzą, co chcą tworzyć.
Choć wywodzili się z dwóch zupełnie różnych światów, bariery zniknęły w chwili, kiedy zaczęli razem grać. Skrępowany nieco Duda w momencie sięgnięcia po bas momentalnie zmienił nastawienie, zniknęło jego onieśmielenie. Trafił na próbę muzyków, którzy nagrali w swoim życiu już kilka płyt i w warszawskim środowisku metalowym cieszyli się pewnym uznaniem, ale dla niego była to całkiem nowa historia. Wcześniej nie miał pojęcia o istnieniu zespołów Hate, Domain czy Unnamed.
Piotr Grudziński, Jacek Melnicki, czy nawet
legendarny już w pewnych kręgach Mittloff, byli dla Mariusza Dudy zupełnie anonimowi. Tamtego listopadowego dnia 2001 roku przeszłość nie miała żadnego znaczenia. W sali prób Jacka Melnickiego następowało nowe rozdanie. Mariusz Duda, Piotr Kozieradzki i Piotr
Grudziński rozpoczynali nowe muzyczne życie.
Wraz z Dudą pojawiła się twórcza energia. Mariusz na „dzień dobry” rzucił kilka pomysłów, które trafiły wreszcie na podatny grunt. Melnicki, Grudziński i Kozieradzki tylko czekali na taki impuls. Bez trudu cała czwórka złapała wspólny język. Riffy, melodie i motywy
proponowane przez Dudę uruchamiały twórcze pokłady drzemiące także w Grudniu. Pojawiła się chemia, zaczął rodzić się zespół. Nie pamiętam
szczegółów tamtej próby – wspomina Grudziński. –
Zapamiętałem
głównie emocje, jakie mi wówczas towarzyszyły. Gdy zaczęliśmy
grać we czterech, poczułem coś fajnego. Już nie siedzieliśmy i nie pitoliliśmy bez sensu, tylko pojawiły się konkrety.
Brakowało nam takiej osoby jak Mariusz – dodaje Mittloff. – Wcześniej mieliśmy zapał, ale nie wiedzieliśmy, co i jak mamy robić, a on się pojawił i okazało się, że
ma już gotowe wymyślone fragmenty, że mówi
Jackowi i Grudniowi, co mają grać. Moje
granie też ustawiał. Nabrało to wszystko sensu. Czasami rzucał trzy–cztery
dźwięki, ale to wystarczało, bo już wszyscy wiedzieli, co do tego mogą dograć. Mieliśmy punkt wyjścia i wszystko zaczęło do siebie pasować. Grudzień momentalnie zrobił się
czerwony na twarzy, on tak ma, jak nam idzie i rodzi się coś
fajnego.
Mariusz, jak
to ma w zwyczaju, z miejsca zaczął wyłapywać co ciekawsze fragmenty i łączyć je w większą całość. Od czasów nagrań amatorskich kaset z muzyką elektroniczną miał zmysł do kompozycji, do projektowania
muzycznych konstrukcji z najdrobniejszych cząstek.
Potrafił wymyślić bądź wychwycić jakiś muzyczny drobiazg, by już
po chwili widzieć go oczami wyobraźni jako część większej całości,
potencjalnego utworu. Pierwszym numerem, jaki w ten sposób powstał, był „Reality Dream II”. Dynamiczna zagrywka perkusyjna Mittloffa otwierająca ten numer stanowiła jedną z nielicznych pozostałości
po pierwszych nieudanych próbach. Podobnie jak gitarowa
partia Grudnia.
Po pojawieniu
się Mariusza progresywny projekt
pomysłu Mittloffa ruszył z kopyta i zaczął przekształcać się w zespół z krwi i kości. Instrumentalnie ekipa stała
się kompletna, wyłonił się też wreszcie lider artystyczny – Mariusz Duda, człowiek z pomysłami i wizją, za którym warto było podążać. Brakowało tylko wokalisty, ale i ten problem szybko się rozwiązał.
Na jednej z kolejnych prób Mariusz postanowił sprawdzić, jak w tej nowej muzyce zabrzmi
jego głos[1]. Chyba na
trzeciej próbie mieliśmy już szkielet jednego utworu i Mariusz
powiedział Jackowi, żeby przyniósł
mu do sali mikrofon
– wspomina Grudzień. –
Przyznał się
wtedy, że kiedyś trochę śpiewał, ale ja nic o tym nie wiedziałem, nie miałem jeszcze pojęcia o Xanadu… Zaśpiewał jeden numer i zatkało nas, pomyślałem:
„Ja pierdolę!”. Szukaliśmy basisty, a okazało się, że
w jednej osobie jest basista, kompozytor i jeszcze wokalista. Wtedy już wiedziałem, że zespół jest kompletny.
[1] Zaśpiewał
wówczas w utworze „Falling
Down”, który
ostatecznie nie znalazł się
w debiutanckim repertuarze i do dziś nie został
wydany.
Paulina Łyszko
Komentarze
Prześlij komentarz