Nowe wydawnictwo zespołu In Flames
zatytułowane Battles ukazało się 11
listopada nakładem wytwórni Nuclear Blast Records.
Założony
w 1990 roku w szwedzkim Goteborgu In
Flames doczekał się dwunastu studyjnych albumów. Ostatni z nich – wydany 11
listopada nakładem wytwórni Nuclear Blast Records - Battles - został nagrany
pod okiem nominowanego do nagrody Grammy producenta Howarda Bensona (producent
ma na swoim koncie współpracę między innymi z The Used, czy My Chemical Romance).
Czy taka kolaboracja wpłynęła na nowe wydawnictwo Szwedów? Odpowiedź
znajdziecie na nowym albumie formacji.
Zawierający
dwanaście studyjnych utworów album otwiera Drained – początkowo spokojny i
tajemniczy numer, który w miarę upływu czasu przeradza się w utrzymany w
nowoczesnej stylistyce melodyjny numer, który tylko głównym wokalem dodaje
nieco pikanterii. Trzeba oddać In Flames,
że ten kawałek wpada w ucho i jest jedną z najlepszych kompozycji na albumie,
ale jeżeli oczekiwaliście więcej agresji, to będziecie zawiedzeni. „Ten album wyszedł znacznie szybciej, niż
przypuszczaliśmy, że wyjdzie” – wyjaśnia gitarzysta formacji, Bjorn Gelotte. „Na początku byłem bardzo negatywnie nastawiony na początku, ale miałem
kupę riffów, więc po prostu usiadłem z [wokalistą] Andersem [Fridenem] i
zaczęliśmy pracować nad rzeczami i zaczęło się to składać razem bardzo szybko.”
– kontynuuje muzyk. Moim zdaniem niebagatelny wpływ na nagrywany materiał ma
także miejsce, w którym piosenki są tworzone. Takiego zdania jest także Friden,
który wspomina początkowe fazy nagrywania Battles: „Myślę, że przebywanie w Californii naprawdę zainfekowało ten album w
tym sensie, że mieliśmy studio w domu, w którym się zatrzymaliśmy i vibe był
naprawdę relaksujący, co pozwoliło na produktywność.” Dla mnie jest to
także odpowiedź, dlaczego to wydawnictwo jest tak wygładzone, lekkie i…
przywodzące na myśl zespoły pokroju Linkin Park.
The
End rozpoczyna się całkiem
niezłym gitarowym riffem, a wokal momentami jest dużo ostrzejszy niż dotychczas,
utworze nie brakuje także melodyjności i… dziecięcego chórku. Warto zwrócić
uwagę na gitarowe solo zawarte w tym utworze. Kompozycja należy do najlepszych
na albumie, niemniej jednak nie zmienia to faktu, że do melodic death metalu
nowemu In Flames jest bardzo daleko.
Like
Sand to spokojniejszy numer z niezwykłymi riffami, który swoją
strukturą odcina się od reszty materiału zarejestrowanego na Battles,
przez co jest moim ulubionym kawałkiem z niniejszego krążka.
The
Truth rozpoczyna się chórem
skandującym „We Are, We Are, We Are”,
który będzie motywem przewodnim w całym utworze, jednak to główny riff przykuwa uwagę w piosence i jest jednym z
najbardziej porywających riffów na tym krążku. In My Room to najmocniejszy
kawałek na Battles i jednocześnie najbardziej „rock’n’rollowy”. Przemyślana,
niezbyt nachalna melodia sprawia, że to najprawdopodobniej właśnie TEN numer
zapamiętasz spośród dwunastu nowych utworów Szwedów. Before I Fall znowu ma w
sobie chórek, tym razem stricte kobiecy. Nudy… Dobrze, że nie postanowili
zastosować tego rozwiązania w KAŻDYM utworze. Sam numer jest co prawda
przyjemny dla ucha, ale znika na tle reszty kompozycji.
Through
My Eyes pokazuje ostre pazury!
Ten przebojowy i melodyjny numer (ze świetnym groove’em) nareszcie ma
odpowiednią dozę agresywnego wokalu, ale nadal do melodic death metalu jest
bardzo daleko. Warto zwrócić także uwagę na gitarową solówkę, która uświetnia
ten kawałek. Tytułowy Battles rozpoczyna mocny riff (który
ratuje ten kawałek), do którego dołącza kombinacja melodyjności i
ostro-słodkiego wokalu, czyli numer w niczym nie odstaje od reszty wydawnictwa.
Here
Until Forever rozpoczyna się choler*nie obiecująco – od masywnego, melodyjnego
riffu. Niestety potem znowu dostajemy krzyżówkę Linkin Park i 30 Seconds To
Mars. Aaa… zapomniałabym o chórze.
Underneath My Skin swoim groove’em i przewodnim gitarowym motywem pokazuje nieco pazurów na
tym wygładzonym wydawnictwie. Wallflower rozpoczyna intrygujący,
acz prosty riff, który ewoluuje w mocny groove, a wokal pojawia się dopiero po
ponad dwóch minutach. Numer jest praktycznie pozbawiony nowoczesnego sznytu (z
wyjątkiem delikatnego, słodkiego do bólu refrenu). Wydawnictwo zamyka mocno
elektroniczne Save Me.
Czy
wybór producenta wpłynął na nowy album In
Flames? „Myślę, że naprawdę pomogło
posiadanie producenta, który mógł sprawić, że się skupimy na tym, czego musimy
dokonać i trzymać nas w torze.” – informuje Friden. „To była nowe podejście dla nas, ponieważ nigdy wcześniej nie
pozwoliliśmy nikomu innemu w taki sposób, jak Howardowi” – wyjaśnia
Gelotte. „Spotkaliśmy się z wieloma
producentami przed rozpoczęciem [nagrywania] tego albumu i tylko on wydawał się gościem, który nie chce zmienić
niczego; chciał tylko być, pewny, że robimy najlepszą płytę In FLames, na jaką
nas stać, i że to zmierza w dobrym kierunku.” – dodaje muzyk. „To nie tak, że nie jesteśmy szczęśliwi
robiąc rzeczy sami. Po prostu pomyśleliśmy, że spróbujemy czegoś innego,
ponieważ na tym zawsze polegał ten zespół.” – kontynuuje Bjorn.
„Najpiękniejszą rzeczą w tym zespole
jest to, że możesz robić, co ci się do chole*y podoba i to cały punkt tej
muzyki, ponieważ wszystkie te restrykcje i etykietowanie zabija to w pewnym
sensie” – podsumowuje Gelotte. „Tym razem mieliśmy Howarda, który przyszedł
i dał nam nową perspektywę na temat tego, jak możemy zrobić te piosenki, ale
ostatecznie to, co otrzymaliśmy jest bardzo proste: czy jest dobre, czy jest
złe? Czy jest to coś, za czym wszyscy możemy stanąć i być dumni, wtedy wiemy,
że to piosenka In Flames.” – dodaje muzyk.
Z
cała pewnością nie można zarzucić In
Flames braku wizji (jakakolwiek ona jest). Niestety nowa perspektywa
uzyskana za sprawą nowego producenta, czy to się podoba członkom formacji, czy
nie przeistoczyła muzykę zespołu w coś zgoła przypominającego twórczość kapel
pokroju Linkin Park. Owszem In Flames odzyskał melodyjność, ale za to
na Battles
nie ma już żadnych nawiązań do death metalu. Tym bardziej dziwi mnie
etykietowanie przez wytwórnię nowej twórczości Szwedów jako „Melodic Death
Metal”. Dodajmy do tego płytę, która jest przeciętna i mamy krążek, do którego
absolutnie nie chcę wracać.
Ocena:
6/10
Komentarze
Prześlij komentarz