![]() |
materiały promocyjne |
Zgniła
Zieleń autorstwa Macieja Krzywińskiego ukaże się nakładem
wydawnictwa In Rock wiosną bieżącego roku.
Fragment
rozdziału Klątwa żydowskich nazistów:
"Kiedy
pracowałem dla Wydziału Parków i Rekreacji, podeszła do mnie pewnego dnia
kobieta, chyba około trzydziestki, i zapytała: . – odparłem. . . A ona: . Odłożyłem narzędzia i
zapytałem: . Powiedziała, że poszukuje
dawcy spermy i chciała wiedzieć, czy jestem zainteresowany. Całe moje zadanie
miało polegać na tym, bym zwalił sobie do kubka. Zazwyczaj robię to za darmo!
Jak skończony głupek odparłem, że muszę pójść do domu i przedyskutować temat z
moją dziewczyną, ale moja dziewczyna wpadła we wściekłość, więc zatelefonowałem
do oferentki i poinformowałem, że nie mogę na to pójść. Kilka lat później
zobaczyłem ją, jak spacerowała z małym chłopcem, to było fajne.”
Opowieściami
o relacjach Petera z kobietami dałoby się prawdopodobnie zapełnić kilka tomów.
I założę się, że byłaby to ciekawa lektura z pogranicza psychologii,
pornografii i romansów publikowanych przez wydawnictwo Harlequin. Steele
dorastał w otoczeniu kobiet, świetnie się z nimi dogadywał i rozumiał ich
wrażliwość. Zwłaszcza że ten facet o posturze betonowego bunkra sam miał motylą
wrażliwość. Dla dziewcząt mógł to być pakiet idealny. Mieć u boku
cywilizowanego Tarzana, połączenie jaskiniowca z romantykiem, inteligentnego
mięśniaka, który nie bał się ani klucza francuskiego, ani francuskiej miłości
na łożu usłanym płatkami róż, było dla niektórych przedstawicielek płci pięknej
spełnieniem marzeń. Tym bardziej, że Peter był gotów zaspokajać zachcianki o
wiele mniej typowe od jakichś tam płatków róż. „Mój główny problem z kobietami
polega na tym, że buduję wokół nich całą swoją egzystencję i kocham je na zabój.
Dlatego jest dla mnie wstrząsem emocjonalnym, ilekroć robią mnie w chuja albo
ode mnie odchodzą. Nie to, żeby moim zdaniem kobiety różniły się od mężczyzn,
bo to akurat faceci częściej robią dziewczyny w chuja. Po prostu nienawidzę
ludzi w ogóle. Jako gatunku. Ludzie to najniższa forma życia. Tylko my
potrafimy nasrać we własne gniazdo.”
Bardzo
możliwe, że ta wypowiedź – w typowym dla niego przesadzonym stylu, w którym
głęboki sarkazm trudno odróżnić od pozy przybieranej na potrzeby kontaktów z
mediami – padła w jednym z momentów rozgoryczenia, których w życiu Petera nie
brakowało. Faktem jest, że zanim jeszcze narodziło się Type O Negative, muzyk
miał już za sobą kilka związków. Nieudanych. Pierwszy, z Mardie, był… No cóż,
jak pierwszy związek. Przypominał eksplozję fajerwerków: skrzył się
dziesiątkami kolorowych barw, emitował ciepło, przy odrobinie zdrowego rozsądku
nie mógł jednak pozostawić trwałych poparzeń, no i stosunkowo szybko przygasał.
Prawdopodobnie nieco trudniej było zagoić rany po rozwodzie. Tak, gdyby
Facebook funkcjonował już u schyłku lat osiemdziesiątych, setki komentarzy
oblepiałyby zmianę statusu Petera najpierw na „married”, a później na
„divorced”. Niewykluczone, że wspólnota doświadczeń z Joshem, który również był
już rozwodnikiem w okresie narodzin Repulsion, przyczyniła się do odnowienia
współpracy muzyków.
Steele
ożenił się jako gówniarz, miał zaledwie dwadzieścia dwa lata. Ślub cywilny
odbył się w 1984 roku, w Halloween, które było ulubionym świętem wokalisty. „Zawsze
kochałem Halloween” – w ten sposób Pete wyjaśniał, dlaczego sceneria jego
ożenku mogła eksponować pajęcze sieci i dynie zamiast kotylionów i baloników. „Zawsze
kochałem potwory, bo zawsze sam czułem się potworem. Czułem się wyrzutkiem,
kimś, kto nie miał swojego miejsca. Nie chodzi tu wyłącznie o mój wygląd, ale i
o postrzeganie świata i życia. Dlatego Halloween było jedynym dniem, w którym
naprawdę mogłem być sobą i wreszcie zdjąć maskę. Podczas gdy większość ludzi
zakładała tego dnia maski, ja byłem czymś naprawdę przerażającym: sobą!” I
tak oto facet, który „nie miał swojego miejsca”, postanowił zakotwiczyć się
emocjonalnie. Może jednak nie powinien był sobie robić zbyt wielkich nadziei,
skoro podstawową komórkę społeczną, jak obrzydliwie zwykło się mówić o
małżeństwie, zbudował w wigilię Święta Trupa. I rzeczywiście – sformalizowany
związek przetrwał mniej więcej trzy lata, by zakończyć się rozwodem jeszcze
przed rozpadem Carnivore. Ale Peter, niepoprawny romantyk, nie spoczywał w
poszukiwaniu bezwarunkowej miłości. I odnajdywał ją. Czasem na chwilę, czasem
na kilka lat, nigdy na zawsze.
Mawia
się, że wielkie dzieła rodzą się w cierpieniu. Takie postawienie sprawy
podśmierduje z kilku kilometrów hollywoodzkim melodramatem, a w najlepszym
razie ewokuje wspomnienia nauczycielek o ziemistej cerze, które w smutnych
salach lekcyjnych z udawanym przejęciem opowiadały o „Cierpieniach młodego
Wertera” Goethego. I można by się nawet zaśmiać na wspomnienie tej lektury,
gdyby takich Werterów nie było i dziś na pęczki. Jednym z nich okazał się Peter
Steele. Historia stara jak świat: na początku miłość, w środku odtrącona
miłość, czasem nawet zdrada, na końcu próba samobójcza. Nie każdy jest jak
Franz z „Psów”, nie każdy potrafi zawiesić na chwilę głos, przechylić niewinnie
główkę i streścić dramat słowami: „Bo to zła kobieta była”. Peter nie umiał. Postanowił
podciąć sobie żyły.
Był
piętnasty października 1989 roku. Jak na ironię to właśnie ten miesiąc był
ulubionym Steele’a. „Kiedy chciałem się zabić, zaparkowałem samochód w Red Hook
– to moja stara dzielnica na Brooklynie – i patrzyłem na Most Brooklyński w
deszczu” – tak wokalista zaczyna wspomnienie feralnego wieczoru. „Wyglądał
jak na rozmazanym obrazie olejnym. Wybrukowane ulice. Ostro się nachlałem.”Pijany
dwudziestosiedmiolatek sięgnął po żyletkę i zatopił ją w swoich nadgarstkach. W
przeszłości już wielokrotnie naruszał swoje żyły – również na scenie – ale
jeszcze nigdy tak dotkliwie, nigdy na nadgarstkach. Jeff Wagner, biograf
Petera, pisze w książce „Soul on Fire”, że zakrwawiony muzyk pojechał do
mieszkania swojej ówczesnej dziewczyny (rzecz działa się mniej więcej dwa lata
po rozwodzie, nie chodziło tu o byłą małżonkę). Tam urządził, zresztą pod
nieobecność wybranki swojego serca, za to na oczach jej matki, dramatyczną
scenę. Jej zwieńczeniem było bazgranie juchą po jej samochodzie.
Nie
mnie oceniać, czy próba samobójcza była w tym wypadku wołaniem o pomoc,
pijackim ekscesem, który wymknął się spod kontroli, desperacką i nieracjonalną
próbą ratowania skazanego na zagładę związku czy może objawem zaburzeń
afektywnych. Być może była splotem wszystkich tych niefortunnych okoliczności,
które tamtej chmurnej niedzieli zawiązały unię i całym ciężarem przysiadły na
grzbiecie Steele’a. Nawet jego stal miała swoje limity wytrzymałości.
Pamiętajmy, że muzyk miał już zdiagnozowaną depresję, na którą nałożył się
zawód miłosny, zdradzał wcześniej autodestrukcyjne zachowania, a wszystko to
obficie skropił etanolem. Warto przytoczyć w tym miejscu wspomnienie wieczoru,
jaki Marc Piovanetti spędził u schyłku lat osiemdziesiątych w towarzystwie
Petera. „Odwoził mnie do domu” – mówi gitarzysta – „a kiedy już miał mnie
wysadzić, nie przestawał mówić. Zresztą nadawał całą drogę. Twierdził, że czuje
się dziwnie. – pytałem. . Odparł zbolałym głosem: . Rozmawialiśmy
dłuższą chwilę, bardzo się przede mną otworzył. Popadał w coraz gorszy nastrój,
ale wydawało mi się, że musi po prostu wyrzucić z siebie złe nastroje,
poględzić, jak to faceci mają czasem w zwyczaju. Ale Peter był coraz bardziej
poirytowany, coraz bardziej zapadał się w czerń. Mówił, że nie ma już nadziei,
ani dla zespołu, ani w ogóle. I popłakał się. Poraziło mnie to, bo wszyscy
postrzegali go jako twardziela o kamiennej twarzy, a nie wrażliwca. Poczułem
się kiepsko, bo niewłaściwie rozpoznałem przebieg tej całej konwersacji. Ale
zreflektowałem się i zacząłem go pocieszać. .
Peter
być może wcale nie miał zamiaru skończyć z życiem, skoro mimo otwartych żył był
w stanie przemieszczać się po mieście – ze swojego punktu obserwacyjnego z
widokiem na Most Brooklyński do mieszkania partnerki – i bazgrać juchą po
samochodzie. W jednym z wywiadów zapytano go, co stanęło na drodze powodzenia
jego próby samobójczej, a ten, jako pragmatyk, odparł bez zająknięcia, że nie
przeciął się wystarczająco głęboko.
Paradoksalnie
piętnasty października 1989 roku można również uznać za początek – za symboliczny
początek Repulsion, a więc i Type O Negative. Wokalista opisywał czasem
wydarzenia tamtej nocy jako śmierć symboliczną. Bez tego dramatycznego epizodu
Steele, z gojącymi się już ranami na nadgarstkach, nie napisałby większości
tekstów, które wykorzystano w utworach z „None More Negative”. Nawet, jak
zwykle ironiczny, tytuł tej kasety był swoistą cezurą: skoro nie dało się już
bardziej zapaść w mrok, to powstałe w tamtym okresie utwory były wprawdzie
kumulacją tego mroku, ale i kresem podróży. W końcu, jak mówi znane angielskie
przysłowie, które u samozwańczych mówców motywacyjnych wywołuje przyspieszoną
pracę serca i rozluźnienie zwieraczy, najciemniej jest przed wschodem słońca.
Steele dobrnął do swojego osobistego jądra ciemności – choć nie ostatni raz – i
nie wypatrywał wprawdzie pierwszych promieni słońca, ale znalazł umiarkowane
ukojenie w… zobojętnieniu. Utrzymywał, a przynajmniej chciał, by tak sądzili
inni, że razem z kilkudziesięcioma mililitrami krwi w październikową noc
opuściła go cała wrażliwość. „Miałem poczucie, że dobrze robię. I, jak mi się
zdaje, to rzeczywiście było najlepsze, na co zdobyłem się w swoim życiu. Osoba,
którą wtedy byłem, jest martwa. Od tamtego dnia idzie mi tak świetnie, że aż
mam z tego powodu poczucie winy. Przestałem się przejmować. Odkąd przestałem
zaprzątać sobie głowę gównami, każdemu wydaje się, że taki ze mnie pewny siebie
chojrak. Ktoś, kto chce rzucić się z urwiska, musi być albo bardzo odważny,
albo być jebanym głupcem. Ja jestem głupcem, który przestał się przejmować. Nie
mam obecnie tak naprawdę po co żyć. Żyję dla swojej rodziny, i to by było na
tyle.”
Paulina Łyszko
Komentarze
Prześlij komentarz