24 stycznia bieżącego roku nakładem
wytwórni Nuclear Blast Records ukazał się nowy studyjny album zespołu Suicide Silence o tym samym tytule. Co sądzę o wydawnictwie?
Kilka
tygodni przed premierą płyty świat szeroko pojętego metalu obiegła wiadomość,
że fani Suicide Silence nie chcą,
aby zespół wydawał swój kolejny studyjny album. Przyznam szczerze, że jeszcze
bardziej wzmogło to moją ciekawość odnośnie niewydanego jeszcze wtedy krążka. Nie
byłam sceptycznie nastawiona…
Kiedy
wreszcie nadarzyła się okazja, by posłuchać nowego studyjnego „dzieła” zespołu Suicide Silence zrozumiałam, dlaczego
część fanów mogła mieć obiekcje… (nadal nie rozumiem jednak tworzenia petycji
przeciwko wydaniu płyty, w końcu nie powinno się nikomu zabraniać sposobu
wyrażenia siebie, czy to artystycznie, czy w inny sposób). Przyznam Wam się
także do czegoś – miałam ochotę zrezygnować z pisania niniejszej recenzji, ale
doszłam do wniosku, że o złych płytach także, a może przede wszystkim, trzeba
pisać! Tak, Suicide Silence należy do tej kategorii…
Zawierającą
dziewięć premierowych utworów płytę otwiera Doris – numer, który w
całości oddaje klimat tego wydawnictwa. Niespójny wokal, a raczej „wokal” i
niepasujące do całości przesłodzone chórki wymieszane z może ciut bardziej (niż
zazwyczaj u Suicide Silence)
melodyjnymi instrumentami to mieszanka wybuchowa (bynajmniej proszę nie
traktować tego jako komplement). Pomieszanie z poplątaniem – tak najlepiej
można skwitować tę piosenkę… Silence zapowiada się całkiem nieźle
mocnymi gitarowymi riffami i przyzwoitym wokalem, w bardziej „naturalnej
odsłonie” Eddiego Hermidy, ale kawałek i tak nie rzuca na kolana. Chociaż śmiało można powiedzieć, że jest
najlepszą kompozycją na tym wydawnictwie.
Listen
nie mogą obronić nawet przyzwoite
riffy – tragiczny, wymuszony wokal psuje cały wysiłek instrumentalistów. Dying
In A Red Room znowu nieco „broni albumu” pokazując jednocześnie, że
Hermida zdecydowanie lepiej wypada śpiewając „naturalnym” głosem, a nie wymęczonym
wokalem „krzykacza”. Ogromnym problemem tego utworu jest niestety również
przejmująca nuda. Hold Me Up Hold Me Down wyróżnia się melodyjnymi gitarowymi
partiami. Run to mieszanka całkiem niczego sobie (ale nie obiecujcie
sobie zbyt wiele).
The
Zero znowu wieje nudą… Kiedy już
myślisz, że za chwileczkę, za momencik pojawi się jakiś ciekawy riff piosenka
wraca do tej samej, nudnej stagnacji nabierając trochę „życia” dopiero pod sam
koniec utworu. Comformity pokazuje niemal liryczną stronę Suicide Silence. Przyznam szczerze, obecność takiego numeru
zaskakuje – spokojny, niemal akustyczny, z czystym, nie pozbawionym pazura
wokalem… i choć zespół w piosence całkowicie odżegnuje się od swoich
grindcore’owych korzeni całkiem nieźle wypada w takim materiale. Wydawnictwo
zamyka Don’t Be Careful You Might Hurt Yourself - kolejna nieco kakofoniczna mieszanka
poplątania z powiązaniem.
Chciałam,
to mam! Moje uszy ucierpiały. Tym razem rankingi sprzedaży płyt mówią same za siebie. Podobno nowa płyta
Suicide Silence bardzo słabo się sprzedaje…
Hmm, ciekawe dlaczego?!
Ocena:
2.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz