Wiosną 2017 roku nakładem Wydawnictwa In
Rock ukaże się pierwsza biografia Type O’Negative. Prezentujemy pierwszy
fragment książki!
Fragment rozdziału W
dyskotece Johna Travolty
Wróćmy do sklepu płytowego na Brooklynie, do Louiego Beato, który
przygląda się karteczce z ogłoszeniem podpisanym właśnie przez grupę Fallout. Aspirujący
perkusista zachował się tam, trzeba przyznać, jak pies ogrodnika. Tak naprawdę
sam rozglądał się za basistą dla własnej kapeli, ale asekuracyjnie zerwał
ogłoszenie, by przypadkiem ktoś inny nie skorzystał. Gdybyśmy sami nie znaleźli
basisty, to rozważyłbym i tę możliwość. Ale kiedy już wróciłem do domu,
przekonałem siebie samego, by jednak zadzwonić pod wskazany numer, obok którego
figurowała adnotacja: „Pytać o Pete’a”. No więc zadzwoniłem, poprosiłem Pete’a,
a ten zaczął zadawać mi swoim głębokim głosem proste pytania. Kim jestem? Co
gram? Do jakiej szkoły uczęszczam? No to mówię, że do Nazareth. Na co Pete: „To
może kojarzysz mojego gitarzystę, Johna Camposa?”. Słyszałem o nim, widziałem,
jak grał na tyłach szkoły.
Wydawać by się
mogło, że wiele tych chłopaków łączyło: wspólny znajomy, edukacja w katolickiej
szkole, wsparcie rodziny dla muzycznych fascynacji, miłość do brytyjskiego hard
rocka. A jednak pierwsze spotkanie zespołu z kandydatem na perkusistę okazało
się chłodne. Miałem stareńki czteroczęściowy zestaw perkusyjny, z którym ojciec
zawiózł mnie do domu Josha, gdzie wówczas ćwiczyli. Właśnie Josh otworzył drzwi
– był bardzo oficjalny, bardzo oschły. „To ty jesteś perkusistą?” – zapytał. „Tak”.
„Na tyłach”. Żadnego serdecznego powitania. Żadnego „cześć, jestem Josh”. Pomyślałem
sobie, że ciężko z nim będzie. Ale poszedłem na tyły i zniosłem instrument do
piwnicy, tam po raz pierwszy zobaczyłem Pete’a. Jasna cholera, patrzcie na
tego! Znaczy, to był gigant, zatkało mnie. Odezwał się swoim głębokim głosem:
„Siema, jestem Pete, miło cię poznać”. Pamiętam, że musiał chodzić pochylony,
by nie orać głową piwnicznego sufitu. Zacząłem grać kawałki Black Sabbath,
kilka innych rzeczy też, aż w końcu poszli na piętro. Było tam całe grono
przyjaciół z sąsiedztwa, którzy – jak się okazało – byli fotografami zespołu,
menedżerami, ekipą techniczną. Zeszli po jakimś czasie i powiedzieli, że jestem
w zespole. Zacząłem składać zestaw, bo miałem zamiar zabrać go do domu, ale
powiedzieli mi, żebym zostawił. Josh wydawał mi się wtedy być o wiele
przyjaźniejszym. Jednym z członków wspomnianej ekipy technicznej był Billy
Lane, który streścił mi przesłuchanie Beato następująco: Dudnił jak John
Bonham, z miejsca go zaangażowali.
Nie ma wątpliwości,
że zbliżył ich również Brooklyn, do którego mieli w późniejszej twórczości
kilkukrotnie nawiązywać. No, może nie ma tu żadnego porównania do hip-hopowego
etosu, który ziomka z dzielni każe cenić ponad brata, ale tych czterech z
Fallout dorastało w cieniu tych samych budynków, stąpało na nieparzyste płyty
tych samych chodników, wbrew zaleceniom babć – „uważaj, bo złapiesz wilka!” –
wysiadywało na tych samych krawężnikach, łakomym wzrokiem łypało na te same
dziewczęta z sąsiedztwa. Wszystkiego nauczyłem się na Brooklynie – mówił mi
wprost Beato, który dziś mieszka w New Jersey. To kwestia nastawienia, dumy z
pochodzenia… W tamtych latach to miejsce nie miało najlepszej opinii, nie
mówiło się, że to najlepsza okolica, by się osiedlić. Owszem, wskaźniki
przestępczości były wysokie, ale to nas utwardzało bardziej niż jakichś
przyjezdnych wsioków. Dzieciaki, by zapewnić sobie rozrywkę, robiły rzeczy,
które można by uznać za dość zuchwałe. Mieliśmy mentalność dzieciaków z ulicy,
bo to było jeszcze przed epoką elektronicznych zabawek. My bawiliśmy się na
ulicach. Bywało, że napytywaliśmy sobie biedy. No wiesz, znajdowaliśmy kłopoty
albo to kłopoty znajdowały nas. Ewidentna była postawa w rodzaju: nie lećcie z
nami w chuja, bo jesteśmy z Brooklynu. To się manifestowało nawet w tematach
rozmów, w naszym akcencie, cała ta brooklynskość. Ale nie dorastaliśmy w
strasznej okolicy, nie padaliśmy ofiarami napadów czy coś. Jednak
zapuszczaliśmy się też w nieciekawe rejony, kiedy oklejaliśmy budynki plakatami
w ramach promocji koncertów. Po nocy szliśmy w miasto z wiadrami kleju.
Nasiąkaliśmy uliczną mądrością. Często bywaliśmy w L'Amour, który wtedy się
rozkręcał. Na początku to była dyskoteka, ale potem wprowadzili do programu
noce z rockiem, zaczęły występować lokalne kapele, później coraz bardziej znane
grupy z kraju. Bywaliśmy w lokalnych knajpach w Park Slope, dzielnicy
północnozachodniego Brooklynu. Były takie dzielnice, w których roiło się od
dyskomułów, którzy chodzili do knajp potańczyć i wyrywać laski. Oni nie znosili
rocka, a my tam rozwieszaliśmy plakaty i roznosiliśmy nasze ulotki. Często
chcieli nam dopiec. Czasem udawało się uniknąć konfrontacji, a czasem nie. Czasem
trzeba było się bronić. Pamiętam, jak pewnego razu wdaliśmy się w pyskówkę z
jakąś grupką, a nagle jeden z nich wyciągnął gnata i wycelował w Petera. Głupkami
nie byliśmy, w takiej sytuacji trzeba było się ewakuować.
Jak widać, w wypadku
nieopierzonego zespołu Fallout sformułowanie „agresywna autopromocja” nabierało
zupełnie dosłownej wymowy. Młody zespół musiał być naprawdę zdesperowany,
jeżeli potencjalnych odbiorców swojej twórczości poszukiwał nawet wśród
bywalców dyskotek. Z drugiej strony, gdyby udało się doprowadzić do konwersji
fanów disco, wiele drzwi stanęłoby przed zespołem otworem, bo u schyłku lat
siedemdziesiątych było to niewyobrażalnie liczne grono – do tego stopnia, że
gdy promienie kolorowego światła prześlizgiwały się po budynkach wzdłuż ulic
Brooklynu, nikt nie mógł mieć pewności, czy to lampy
sygnalizacyjno-ostrzegawcze ambulansu, czy może lustrzana kula wyniesiona na
ulicę przez tancerza pod wpływem kokainy. Wiosną 1979 roku na szczyt
zestawienia amerykańskich bestsellerów płytowych wdrapał się album „Bad Girls”
Donny Summer z megahitem „Hot Stuff”. Sprzedana w platynowym nakładzie płyta
„Do You Wanna Go Party” zespołu KC and the Sunshine Band była obietnicą
ekstatycznych przeżyć zarówno za sprawą tytułu, jak i bezceremonialnie
tandetnej okładki z parą kochanków przemierzających przestrzeń kosmiczną na
wystrzelonym korku od szampana… Ach, no i była jeszcze „Gorączka sobotniej
nocy”, która rozciągnęła się na gorączkę kilkuletnią, kiedy na rynku ukazała
się ścieżka dźwiękowa filmu napędzana przede wszystkim piosenkami Bee Gees –
album nie zszedł z listy bestsellerów przez sto dwadzieścia tygodni. Sukces
połechtał muzyków do tego stopnia, że wkrótce stracili kontakt z
rzeczywistością – niespełna rok po spektakularnym sukcesie „Gorączki” byli
ponownie na planie filmowym i w studiu nagraniowym. Tym razem pracowali nad
musicalem „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band”, na którego soundtrack
złożyły się zmasakrowane interpretacje piosenek czwórki z Liverpoolu. Ciekawe,
czy Peter Steele, zaprzysięgły fan kwartetu, wycedził wówczas swoim grobowym
głosem słowa: „Bitli pomścimy”?
Chyba nie… Jako
zespół gitarowy Fallout wieszał sobie nieco inne poprzeczki do przeskoczenia. W
końcu już we wspomnianym ogłoszeniu, które miało im pomóc w zatrudnieniu
bębniarza, klasyfikowali uprawianą przez siebie muzykę jako metal. Weźmy jednak
poprawkę na to, że muzykę, która wówczas uchodziła za metal, dziś najpewniej
nazwalibyśmy starym dobrym hard rokiem: w końcu lata siedemdziesiąte były
dekadą Black Sabbath, Led Zeppelin, Deep Purple. U siebie Peter, Josh, John i
Louie mieli Grand Funk Railroad, Blue Öyster Cult i Kiss, a z odległych
antypodów grzmieli AC/DC. Ci ostatni straszyli z okładki „Highway to Hell”
diabelskimi atrybutami, a język Gene’a Simmonsa z Kiss zdawał się wślizgiwać do
majtek każdej amerykańskiej białogłowy powyżej szesnastego roku życia, ale
kiedy Fallout zaczynali swoją działalność, ten hard rock zdawał się już być
muzyką ujarzmioną, względnie bezpieczną. Ot, faceci, którym dzieciństwo się
wydłużyło, podskakują i hałasują. Jak właściwie traktować inaczej gościa, który
na scenie udaje porażenie prądem i nosi szkolny mundurek, albo takiego, który
łazi na trzydziestocentymetrowych koturnach i maluje na twarzy wzory
geometryczne?
Komentarze
Prześlij komentarz