24 lipca nakładem wydawnictwa In Rock
ukaże się biografia Jacka White’a zatytułowana Obywatel Jack. O tym, jak Jack imperium z bluesa zbudował autorstwa Nicka Hasteda. Mamy dla was obszerny fragment pierwszego
rozdziału!
Od
niczym (poza datą – 11 września 2001 roku) niewyróżniającego się koncertu w
klubie w Arkansas po anarchiczny, ogłuszający występ na festiwalu Glastonbury w
2005 roku – oto pełna, nieprawdopodobna opowieść o losach Johna Gillisa,
znanego również jako Jack White, samozwańczego agent
provocateur rocka. Książka opowiada o jego muzycznych fascynacjach,
związku z Meg White (której nazwisko przyjął w dniu ślubu); przytacza wywiady z
muzykami, z którymi pracował, m.in. Neilem Youngiem, Seasick Steve’em i
Brendanem Bensonem; oraz przedstawia szczegółowy opis wszystkich albumów The
White Stripes, The Raconteurs, The Dead Weather i solowych nagrań Jacka
White’a. Przepełniona nastrojowym klimatem, miarodajna pozycja. Opowieść o
niezwykłej muzycznej podróży człowieka, który stał się jedną z najbardziej
fascynujących postaci muzyki rockowej XXI wieku.
Nick
Hasted pisze o muzyce, filmie, książkach i komiksach dla „The Independent”,
„Uncut”, „Classic Rock”, „Jazzwise” i „The Arts Desk”. Jest autorem dwóch
książek, opublikowanych w wydawnictwie Omnibus: „The Dark Side of Eminem” oraz
„You Really Got Me: The Story of The Kinks”. Mieszka w Brighton.
„Fascynująca
historia, opowiedziana z wnikliwością, okiem do szczegółów i działającą na wyobraźnię
elokwencją”. „Record Collector”.
Fragment rozdziału Mexicantown:
Znak na autostradzie kieruje do
Mexicantown. Nazwa dzielnicy Detroit, w której wychował się Jack White,
pobrzmiewa buntowniczym echem otwarcie rasistowskiej historii miasta. W
rzeczywistości powstała w latach 80. XX wieku i jest efektem kampanii PR
wymyślonej, by ściągnąć do dzielnicy jeszcze więcej Meksykanów, choć ich liczba
i tak wzrastała z każdym rokiem. Otoczone niszczejącymi w zastraszającym tempie
dzielnicami czarnych Amerykanów Mexicantown miało być symbolem sukcesu. Dla
Jacka rozwój tej części miasta oznaczał jednak alienację – był w niej
zagubionym białym chłopakiem walczącym o swe miejsce w podzielonym, zmagającym
się z nędzą Detroid.
Usankcjonowana przez władze miasta
nazwa dzielnicy w południowo-zachodnim Detroit nie jest tak dosadna, jak Black
Bottom (Czarny Zadek), taki bowiem przydomek nosiła Lower East Side, ironicznie
zwana Rajską Aleją (Paradise Alley) w okresie międzywojennym. W czasach tych rzesze
czarnych Amerykanów emigrowały na Północ z ogarniętego kryzysem wrogiego
Południa tylko po to, by spotkać się ponownie z segregacją i wylądować w coraz
bardziej zatłoczonym i podupadającym getcie. W latach 50. XX w. fabryki
motoryzacyjne, do których kiedyś przyjechali za pracą, przeniosły się na obrzeża
miasta, co zapoczątkowało nabierający rozpędu proces jego upadku i ucieczki
mieszkańców. Tymczasem złożone z białych Stowarzyszenia Obywatelskie
patrolowały ulice wzdłuż niewidzialnych murów getta, osaczając czarnych
sąsiadów rasistowskimi przepisami, umowami sprzedaży nieruchomości czy wręcz
groźbami przemocy.
Wulkan, na którym spało Detroit, eksplodował pewnej wyjątkowo upalnej
lipcowej nocy w 1967 roku, po nalocie policji na spelunkę z alkoholem w murzyńskiej
dzielnicy. Piekło, które się wtedy rozpętało, miało inny charakter niż
zamieszki na tle rasowym w Watts w roku 1965. Wściekłość prześladowanych, długo
ignorowana przez władze, rozlała się po mieście bez względu na rasę, a jej
skutki odczuli zarówno biali, jak i czarni właściciele podpalanych firm. Do
stłumienia rozruchów skierowano pięć tysięcy spadochroniarzy dowodzonych przez
generała walczącego wcześniej w Wietnamie. Zginęły czterdzieści trzy osoby, z
tego trzydzieści z rąk policji. Aresztowano 7231 mieszkańców, zniszczono lub
obrabowano 2509 budynków. Stojąc pośród ruin, burmistrz Jerome Cavanagh
oświadczył, że miasto wygląda jak Berlin
w 1945 roku.
Niczym warstwa popiołów pod Londynem,
świadcząca o gniewnej zemście Boudiki na rzymskim mieście, wydarzenia z 1967
roku są wciąż otwartą raną Detroit. Ćwierć wieku później ponad 10 tysięcy domów
jest niezamieszkanych, 60 tysięcy działek stoi pustych. W stosunku do 1950 roku
populacja Detroit spadła o milion. W roku 1967 dwie trzecie mieszkańców stanowiła
biała ludność, w latach 90. XX wieku osiemdziesiąt procent mieszkańców
stanowili Afroamerykanie. Przerażeni biali, którzy sami, kierowani
rasistowskimi uprzedzeniami i fobiami podpalili lont pod beczką prochu, uciekli
za nową granicę, wytyczoną przez 8 Mile Road. Stosunkowo nieźle prosperujące
przedmieścia po drugiej stronie tej trasy są właściwie odrębnymi miastami,
zachowującymi w budżecie płacone na miejscu podatki, co umożliwia ich
mieszkańcom kontynuowanie starej, opartej na rasie, polityki mieszkaniowej.
Prawdziwe Detroit pozostawiono na pastwę losu. Kiedy w 2002 roku szedłem w
kierunku opuszczonych, modernistycznych wieżowców zdobiących kiedyś ów „Paryż
Zachodu”, czułem się, jakbym wędrował po Atlantydzie lub ulicach Pompei po
wybuchu wulkanu. Pozbawione dachów, pokryte plamami budynki sprawiały wrażenie
nasiąkniętych wilgocią, jakby ktoś wyciągnął je z dna rzeki. Niesamowitą ciszę
wczesnego wieczoru zakłócał jedynie szelest walających się śmieci. Minęło
piętnaście minut, nim udało mi się dostrzec w oddali innego przechodnia.
Lata 1967–2013, kiedy dzięki
ogłoszeniu bankructwa Detroit zostało „uratowane”, a nowi inwestorzy znów
zapalili światła w opuszczonych drapaczach chmur, najlepiej podsumowują słowa
Brendana Bensona, byłego mieszkańca tego miasta, grającego z White’em w The
Raconteurs: Z perspektywy czasu, powiem
ci jedno. Tutejsi burmistrzowie zawsze słynęli z zepsucia, osiągając w tym
wręcz celebrycki status. Wielkie posiadłości, floty samochodów, niezliczone
romanse z nietuzinkowymi kobietami – żyli niczym gwiazdy rocka, a reszta
Detroit się nie liczyła.
Nawet z takim brzemieniem, miasto
wydało Madonnę, The Stooges, MC5, Motown i techno, przed nimi zaś całą plejadę
gwiazd afroamerykańskich: od Johna Lee Hookera po perkusyjne dynamo, Elvina
Jonesa. U progu nowego millenium muzyczny profil Detroit ożywiła trójka
wykonawców. Kid Rock, współautor fenomenu sceny rap-rock/ nu metal albumem
„Devil Without A Cause” (1998), uciekł z oddalonej od centrum Detroit urokliwej
miejscowości Romeo (zamieszkanej głównie przez białych) do getta. Eminem
sprawił, iż grawitacyjne centrum hip-hopu przeniosło się z zachodniego i
wschodniego wybrzeża do zapomnianego miasta na środkowym zachodzie dzięki
albumowi „The Marshall Mathers LP” (2000), który uczynił z niego największą
gwiazdę tego nurtu. Wcześniej większość naznaczonego biedą życia spędził po
drugiej stronie symbolicznej granicy nędzy, wytyczonej przez Ósmą Milę. W
równym stopniu ukształtowało go jednak Warren – białe przedmieście, gdzie
chodził do liceum. Tylko ostatni z tej wielkiej trójki, Jack White, jest
prawdziwym synem miasta.
W uroczo dekadenckim filmie o
wampirach z 2014 roku („Tylko kochankowie przeżyją”), nakręconym przez
zaprzyjaźnionego z White’em Jima Jarmuscha, bohater grany przez Toma
Hiddlestone’a – wiecznie żywy, unikający ludzi i rozgłosu muzyk o imieniu Adam
– krąży nocami po wymarłych ulicach Detroit ze swą żyjącą od trzy tysiące lat
kochanką Ewą (Tilda Swinton). W czasie jednej z wędrówek, zamiast pojechać do
muzeum Motown, postanawia pokazać jej coś bliższego jego sercu. Oto dom Jacka
White’a. Tutaj się wychował – mówi, wskazując na tonący w mroku jasnoniebieski
piętrowy budynek z drewna. Jedyne źródła światła w okolicy – lampa na werandzie
pod balkonem i ledwo żarząca się żarówka w jednym z pokoi – nadają mu wygląd
nawiedzonego domostwa. Och, ubóstwiam Jacka White’a – wzdycha Ewa, będąca za
pan brat z największymi artystami w historii ludzkości. Tak, tak… nasz mały
Jack White, mówi z czułością, gdy oddalają się od domu. A wiesz, że jest siódmym
synem swojej matki? – pyta Adam, odwołując się do wierzeń, zgodnie z którymi
siódmy męski potomek jest obdarzony nadnaturalnymi mocami. To by się zgadzało,
odpowiada Ewa.
Kiedy pewnego zimowego popołudnia w
2014 roku jadę na Ferdinand Street 1203, gdzie Jack mieszkał do dwudziestego
ósmego roku życia, po atmosferze wyczarowanej przez Jarmuscha, nie ma
oczywiście śladu. Jest za to dom z trzema sypialniami, strychem, ogródkiem na
tyłach i trawnikiem od frontu, ze śladami rdzy na ganku. Dom stoi przy ulicy pośród
podobnych równie przyzwoicie wyglądających budynków, oddzielonych od jezdni
pasem zieleni i szpalerem drzew. Wszystkie są zadbane, skrajna nędza i
zniszczenie, czające się za rogiem nie mają tu dostępu. Można stąd dojść na
piechotę do większości miejsc związanych z wczesnym etapem życia White’a. Tyle
tylko że nie nazywał się jeszcze wtedy Jack White. Podobnie jak Bobby Ritchie
(Kid Rock) czy Marshall Mathers, który nosił maski Eminema i Slima Shady’ego,
zaczął jako ktoś inny.
John Anthony Gillis urodził się pod
tym adresem 9 lipca 1975 roku jako dziesiąte dziecko i siódmy syn Teresy i
Gormana Gillisów. Nadano mu imię po Janie Chrzcicielu, rodzina jednak szybko
zaczęła wołać na niego „Jackie”. Był dzieckiem na doczepkę, jak sam dziś
wspomina, na pewno nieplanowanym przez czterdziestopięcioletnią w chwili porodu
matkę. Najmłodszy z jego rodzeństwa urodził się siedem lat wcześniej,
najstarszy w 1957 roku. W wywiadzie udzielonym Andrew Male’owi dla magazynu
„Mojo” opowiada: Moi bracia to potężni, dobrze zbudowani faceci w typie silnego
drwala. Ja jestem od nich znacznie mniejszy. Oni są prawdziwymi okazami
męskości. Rodziców wspomina jako starszych ludzi, mocno już wtedy zmęczonych,
którzy zostawili ciężar wychowania najmłodszego potomka rodzeństwu. Bywało ostro,
przyznaje w rozmowie z „New York Timesem”. Nie przypominam sobie, abym często
słyszał pochwały. Mimo iż był kochanym i zadbanym dzieckiem, czuł się
zdominowany, niezauważany, czasem nawet wyśmiewany. W wywiadzie dla „Mojo”
wspomina: Byliśmy liczną rodziną, nie miałem zbyt wielu przyjaciół i popadałem
w paranoję. Myślałem, że wszyscy o mnie bez przerwy rozmawiają. Życie na końcu
kolejki za dziewięciorgiem rodzeństwa pozostawiło w nim poczucie niższości. Kiedy
zdarzają ci się przyjemne rzeczy, powiedział Alexis Petridis z „The Guardian”, rzadko
kiedy masz czas, żeby się nimi nacieszyć.
Hałaśliwy, pełen zabieganych ludzi
dom zmuszał go do walki o chwilę samotności i prób zapanowania nad chaosem. W
filmie dokumentalnym „Będzie głośno” mówi o tym tak: Masz to jak w banku, że przez cały dzień będziesz musiał się wszystkim
dzielić. Dostajesz używane ubrania po starszym bracie, stare zabawki, nikt nie
podziela twoich zainteresowań, ciągle ktoś wchodzi i wychodzi – jedni biegną do
pracy, inni na autobus. Tak nauczył się walczyć o rzeczy, na których mu
zależało. Ciągła konkurencja i walka o
jedzenie. Odpychasz innych i na siłę wchodzisz w różne sytuacje.
O tym, jak wyglądało życie
najmniejszego i najsłabszego spośród rodzeństwa, chuchra zdominowanego przez
nieżałujących pięści „drwali”, opowiedział Benowi Thompsonowi z „Daily
Telegraph”: Mnóstwo ludzi mówi ci, co
masz robić, a ty nie masz nikogo, na kim mógłbyś się wyżyć – jesteś na końcu
tego łańcucha… Po chwili dodaje: Jak się nad tym głębiej zastanowić, to bardzo
możliwe, że przeżyję ich wszystkich. To cała masa ludzi, których kocham, a
których być może będę musiał kiedyś pochować.
Licznych opiekunów wspomagających
starzejących się rodziców w opiece nad Jackiem, nie sposób jednak określić jako
typowych facetów najlepiej czujących się we własnym towarzystwie. Bracia
podążali własnymi ścieżkami kariery, wykonując przeróżne zawody, jak psychiatra
dziecięcy, cukiernik, inspektor pocztowy i klawiszowiec w zespole grającym
standardy. Leo Gillis, zafascynowany ekscentrycznymi, innowacyjnymi zawodami (a
więc również wykonywanymi później przez dorosłego White’a), szczególną atencją
obdarzał Buckminstera Fullera amerykańskiego projektanta i architekta o
mistycznych skłonnościach. Przez pewien czas mieszkał w zaprojektowanej przez
niego, jedynej w Detroit kopule geodezyjnej (samonośnej, czasem przezroczystej
konstrukcji w kształcie kuli). Wzniósł ją w 1998 roku naprzeciwko
przytłaczającego, wybebeszonego budynku dworca kolejowego Michigan Central, od
którego dzieli go jedynie zarośnięte zielskiem pole. Pomalowana na niebiesko,
by przypominała Ziemię widzianą z kosmosu, wyróżnia się nawet w tym
pozostawionym na pastwę losu mieście. Kochamy
tę dzielnicę i chcieliśmy pokazać, że mieszkają tu ludzie obdarzeni inwencją
– wyjaśniał dziennikarzowi Leo, przypominający z postury Jacka. Ożeniony z
artystką muzyk nie chciał, by ich dwoje dzieci wychowywało się w pudełkach. W
swej wielkiej kopule urządził studio nagraniowe, z którego korzystał jego
punkowy zespół Teenage Alcoholics oraz kapela Catalyst z baru należącego do
rodziny Gillisów. Największe wrażenia na Jacku robił jednak Ray, najstarszy z
braci (miał 18 lat, kiedy urodził się Jackie). Przez jakiś czas był redemptorystą, zakonnikiem i księdzem, takim
samym, jak prowadzący tutejszy kościół Najświętszego Zbawiciela –
powiedział White w wywiadzie dla „New York Timesa”. Potem został prywatnym detektywem i otworzył w Detroit sklep z
akcesoriami szpiegowskimi. Spędzałem z nim mnóstwo czasu. Zabierał mnie do kina
– właściwie poza nim nikt inny tego robił.
Najbliższy sąsiad Gillisów, tapicer o
nazwisku Brian Muldoon, należał do nielicznych, którzy nie poddali się
narastającej panice i nie uciekli z dzielnicy z innymi białymi mieszkańcami.
Grupka tych upartych mieszkańców stanowi w Mexicantown zdecydowaną mniejszość. Nie sądzę, by moją rodzinę cechował owczy
pęd, próbował wytłumaczyć Barneyowi Hoskynsowi White. Taka mentalność jest nam
obca. Choć z drugiej strony, być może nie było to dla nas najlepsze. W
filmie „Będzie głośno” nadaje tej decyzji walor donkiszotowskiej szlachetności,
jak gdyby w określeniu „exodus białych” kryło się wyzwanie lub obelga. W mojej rodzinie panowało wyniosłe
przekonanie, że „my nie wyjeżdżamy. Nie będziemy uciekać, jak wszyscy”. Jako
dziecko patrzył przez okno swego pokoju na płonący samochód sąsiada w głębi
ulicy. W mieście, w którym przestały funkcjonować służby miejskie, regularnie
podpalano opuszczone budynki; od 1967 roku przybywało opustoszałych,
zarośniętych trawą kwartałów ulic, których granice wyznaczało pogorzelisko. Spalenie
samochodu gwarantowało, że w końcu ktoś go odholuje.
Urodzony w 1966 roku brat Jacka,
Eddie, znacznie lepiej wspomina dorastanie w tej okolicy. Żyło tu wiele dużych rodzin, podobnych do naszej – wspomina w rozmowie
z Richem Tupica dla „Turn It Down” – tworzących
zżytą ze sobą społeczność. Głównie katolicką, ale jak na dzisiejsze standardy,
dość różnorodną, istny tygiel ras. Działało tu dużo fabryk, ciężki przemysł,
mnóstwo kościołów, aż w końcu wszystko podupadło. Nawet pełen optymizmu
Eddie wiedział jednak, że nie było to miejsce dla mięczaków. Panowała tu atmosfera zabawy, ale trzeba
było umieć walczyć o swoje, a kiedy wychodziłeś na ulicę, musiałeś pokazywać,
że jesteś twardzielem.
Ich ojciec miał szkockie korzenie;
jego przodkowie od pokoleń osiedlali się w kanadyjskiej Nowej Szkocji przed
przyjazdem do USA i podjęciem pracy w fabrykach samochodów w Detroit. Teresa,
również najmłodsza z dziesięciorga rodzeństwa, wychowała się w polskiej
rodzinie katolickiej; jej matka przyjechała do Ameryki w 1905 roku. Małemu
Jackowi na urodziny śpiewano więc w domu polskie „Sto lat”. Oboje rodzice
pracowali na rzecz kościoła pod wezwaniem Najświętszego Zbawiciela przy
Junction Street 1721, oddalonego zaledwie o dwie przecznice na zachód od ich
domu rodzinnego. Była to w swoim czasie największa katolicka parafia w Ameryce
Północnej. Gorman pełnił funkcję głównego administratora archidiecezji, Teresa
była sekretarką kardynała Edmunda Szoki (syna polskich emigrantów), kościelnego
dostojnika o bardzo silnej pozycji w Watykanie, gdzie w końcu został
prezydentem Papieskiej Komisji Państwa Watykańskiego. Postać ważnego pracodawcy
rodziców zapadłą dzieciństwie pamięć Jackowi. Trzeba było całować go w pierścień – wspomina ze śmiechem swoje
spotkania z kardynałem w rozmowie z Barneyem Hoskynsem.
Życie religijne Gillisów było dość
skomplikowane. Gorman był nawróconym chrześcijaninem, Teresę natomiast White
przedstawia w rozmowie z Pamelą Des Barres jako
trzeźwą i rzeczową katoliczkę. Różnice poglądów zamieniały dom rodziców w
zagadkowe miejsce gwałtownej chrześcijańskiej dysputy. Jack sądzi, że odpowiada
za to konserwatywne środowisko, w którym wychowywali się rodzice w epoce
Wielkiego Kryzysu, odchodzące w
przeszłość okruchy życia: złoty wiek Eisenhowera, prawicowość,
ultrakonserwatywne Towarzystwo Johna Bircha, chrześcijaństwo, takie rzeczy –
ale w roku 1990, kiedy nie miało to już racji bytu.
Niektóre formalne zwroty i
sformułowania, jakimi posługiwali się rodzice, przylgnęły do niego na stałe. Kiedy byłem małym chłopcem i zrobiłem coś
dobrego – powiedział kiedyś fanowi – ojciec
komentował to słowami: „Jackie,
zachowałeś się jak dżentelmenem i uczony”. Jako dorosły rozwinął wyniesione
z domu dobre maniery w wystudiowaną grzeczność i archaiczny kodeks
szarmanckiego postępowania. Mimo iż odczuwał dystans do różnic religijnych
dzielących rodziców, zachował ich wiarę w chrześcijańskiego Boga. Rozmawiając z
równie uduchowioną Pamelą Des Barres, chętnie dzieli się z nią poglądami na
podstawowe wartości, zazdrośnie strzeżonymi przed cynicznymi, ateistycznymi
dziennikarzami rockowymi. Bardzo się
cieszę, że wyniosłem z tego wszystkiego wiarę w Boga – skomentował swoje
wychowanie. Zastrzegając otwartość i szacunek dla wszystkich wyznań, traktuje Jezusa
z czasów swego dzieciństwa jako domyślny wzorzec. Bóg, przed którym bił pokłony
i do którego wznosił modły, był stwórcą i kreatorem – najlepszym rzemieślnikiem
i największym artystą. Możemy jedynie
posłużyć się drewnem, które od niego mamy, i coś z niego zrobić – wyjaśnia
Jack. Nie da się stworzyć czegoś z
niczego. Nawet budowa piramid jest czymś żałośnie nieznaczącym w porównaniu
ze stworzeniem planet. I to mnie właśnie
do niego cały czas przyciąga. Moja codzienna myśl o Bogu. Kiedy był już
starszy, sięgał po apokryficzne ewangelie, przypisywane Marii Magdalenie,
Jakuba i wątpiącego Tomasza. Podziwiał męczenników i świętych za, jak wyjaśnił
dziennikarzowi „New York Timesa”, oddanie sprawie i czyste poświęcenie. Jego
ulubionymi świętymi byli św. Sebastian (patron wyobraźni) i św. Rita (patronka
rzeczy niemożliwych). Chrześcijaństwo stanowi istotny, acz często
niedostrzegany element jego późniejszej twórczości.
W wywiadzie dla „Rolling Stone”
wyznał Davidowi Fricke: Mam trzech ojców:
biologicznego, Boga i Boba Dylana....
OBYWATEL JACK. O tym, jak Jack imperium z bluesa
zbudował
Autor: Nick Hasted
Tłumaczenie: Paweł Bulski
Wydawnictwo In Rock
Stron: 520
Format: 145x205 mm
Oprawa miękka
ISBN 978-83-64373-45-9
Kod EAN 9788364373459
Cena detaliczna: 49,90 zł
Komentarze
Prześlij komentarz